poniedziałek, 29 września 2014

A słowo ciałem się stało / M/I Kwartalnik Muzyczny



Udało się! Słowo ciałem się stało i spłynęło z wirtualnej rzeczywistości na papier. Dzięki zaufaniu ponad sześciuset mecenasów, którzy w ramach kwesty na polakpotrafi.pl zrzucili się na reaktywacje M/I Kwartalnik Muzyczny, już dziś możemy się cieszyć nowym, świetnym merytorycznie pismem o muzyce, na jakie (mam nadzieję) czekano od lat. Jestem tym faktem uradowany podwójnie, jako czytelnik i jako autor, współpracownik pisma. Być częścią takiej ekipy to dla mnie wielki powód do dumy.

A było to tak. Ponad trzy miesiące temu, Dominika Węcławek (redaktor naczelna) w luźnej wymianie zdań zasugerowała mi możliwość wzięcia udziału w projekcie M/I. Natychmiast podchwyciłem temat i z determinacją rzuciłem się w wir pracy. Łatwo nie było, bowiem moment ten zbiegł się z narodzinami mojej córki. Te trzy miesiące okazały się prawdziwym wyzwaniem psychicznym i fizycznym, pełnym stresów i emocji. Pogodzenie obowiązków świeżo upieczonego ojca, ze stałą pracą, prowadzeniem bloga i ambicją stworzenia jak najlepszych tekstów recenzenckich wymagało nie lada elastyczności i sam w zasadzie nie mogę uwierzyć w to, że wszystko się udało. Terminy zostały dotrzymane, a żona i córa również na tym nie ucierpiały. Ocenę merytoryczną pozostawiam wam.

Do jesiennego numeru przygotowałem szesnaście recenzji z których w druku ukazały się:
  • - Bruno Pronsato presents Archangel - "The Bedroom Slant"
  • - Fhloston Paradigm - "The Phoenix"
  • - Fire! Orchestra - "Enter"
  • - Fischerle & Micromelancolie - "Moulding"
  • - Goat - "Commune"
  • - Jacaszek & Kwartludium - „Catalogue des Arbres"
  • - Johannes Frisch & Ralf Wehowsky - "Which Head You're Danceing In"
  • - Kamil Szuszkiewicz - "Bugle Call"
  • - Lee Gamble - "KOCH"
  • - Msza Święta W Altonie - "Bezkrólewie"
  • - va - Conglomerate 1

Z braku miejsca, nad czym bardzo ubolewam, w numerze nie znalazły się recenzje płyt: Kucharczyka, Talk West, Motion Sickness Of Time Travel, Pokorski + Fischerle, oraz WIDT.

***

I nawet jeśli nie znacie tej muzyki, o której na łamach M/I piszemy, to zachęcam was abyście się jej drodzy czytelnicy/słuchacze nie bali. Pamiętajcie, że muzyka jest nie tylko tłem waszej codzienności, czy łatwą przyjemnością, ale i intelektualnym wyzwaniem, które warto podjąć. Powinna was nie tylko cieszyć, ale i inspirować, wzbudzać emocje i odkrywać przed wami nowe drogi, wzbogacając wasze wnętrze nawet kosztem większego zaangażowania, a nie jednokrotnie bólu, gniewu, czy szoku. Takiej muzyki nie usłyszycie raczej w radio, ale z pewnością przeczytacie o niej w M/I Kwartalnik Muzyczny i jeśli nam zaufacie to oprowadzimy Was po światach o jakich się Wam do tej pory nawet nie śniło. Warto!

***


Chciałbym przy tej okazji podziękować: 628 zapaleńcom, którzy zainwestowali w tak świetną ideę, Dominice za to że, obdarzyła zaufaniem człowieka znikąd, artystom za inspirujące sugestie i świetną muzykę, oraz dla Jagódki i Dianki za cierpliwość.



niedziela, 28 września 2014

Drone Amore / Anjou - "Anjou"

Alchemiczny proces cyzelowania psychoaktywnych częstotliwości niesie ze sobą czar romantycznej utopi. Skupienie wokół rozciągniętego, statycznego dźwięku, i mozolne dostrajanie najbardziej ujmującego brzmienia, które w minimalistycznym geście odda całe spektrum namiętności, ocierając się przy tym o sacrum, musi być natchnione mocną potrzebą poszukiwania muzycznego absolutu.  Jest w tym coś paradoksalnego, że ascetyczne kompozycje mogą zawierać tak emocjonalny ładunek. O tym, że drone music może być niezwykle lirycznym przeżyciem mogliśmy przekonać się słuchając choćby tegorocznego albumu Cétieu "Ceiling Stories". Podobnych przeżyć dostarcza nam debiutancki album projektu Anjou.

Jego autorami są Robert Donne i Mark Nelson tworzący w latach 90tych dwie trzecie składu ambientowej grupy Labradford. Skład Anjou zamyka perkusista Steven Hess współpracujący m.in. z Fenneszem, oraz z Nelsonem przy jego flagowym projekcie Pan American. 

Chodź tempo narracji jest tu powolne i majestatyczne to struktura kompozycji nie celebruje ascezy. Utwory skonstruowane są z wielu nakładających się faktur dźwiękowych, wśród których średniotonowy dron stanowi rdzeń. Oblepiają go kolejne warstwy szumów, siatki elektronicznych zakłóceń, oraz zamglone zarysy melodii. Całości dopełniają żywe instrumenty: modyfikowana gitara, bas i najbardziej wyróżniająca się z tła perkusja, która jeśli nie szemrze to wybija prosty, hipnotyczny rytm. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że figuruje na tym albumie niejako na doczepkę. Jej aranżacje nie wnoszą nic do dramaturgi, rozbijając atmosferę skupienia i kontemplacji, banalizując nieco efekt końcowy nagrania.

"Anjou" nasycone jest intymnością i namiętnością, a autorzy nie mają ambicji uczynienia z tego materiału dzieła majestatycznego. Ekspresja tria kończy się tam gdzie Tim Hecker dopiero  stawia fundament swoich sonicznych katedr, ocierając się później o pompatyczną egzaltację. Bardziej czytelną inspiracją jest tu powściągliwość klasycznych ambientowych dzieł Briana Eno. Skromność i oszczędność muzycznych gestów jest zresztą tym co zawsze wyróżniało nagrania zarówno Labradford, jak i Pan American. 

Jak blisko dźwiękowego absolutu jest zatem dzieło tria Nelson - Donne - Hess. Wydaje się, że im bardziej oszczędne aranżacje, a narracja statyczna tym nastrój albumu gęstnieje, wzmagając silniejsze emocje słuchacza. Doskonałym doświadczeniem jest słuchanie "Anjou" jako saoundtracku do zasypiania. Granica miedzy jawą a snem staje się jeszcze bardziej płynna a odróżnienie rzeczywistości od projekcji niemożliwe, kuszące i smakowite. 



ANJOU - "Anjou"
2014, Kranky

piątek, 26 września 2014

Skwierczące disco / Lautbild - "Prolekult"

Świat Pawła Kulczyńskiego jest nie tylko permanentnym wsłuchiwaniem się w otoczenie, ale i próbą zbrojnej interwencji w jego audiosferę. Doceniony na scenie polskiej muzyki niezależnej artysta w swoich instalacjach dźwiękowych z pasją wyłapuje najsubtelniejsze niuanse dźwiekosfery aby skoncentrować uwagę odbiorcy na detalu i jego fakturze. Jako Wilhelm Bras, wznosi z kolei dźwiękową architekturę, która wypełniając opuszczone lokalizacje dopasowuje się do ich kształtów i charakteru, z reguły industrialnego. Konstruując z modułów, efektów, obwodów, przetworników i plątaniny kabli własne syntezatory - maszynki do mielenia dźwięków, wypluwające z siebie ochłapy ostrych, charczących, pisków, skowytów, burknięć i hałasów - staje się demiurgiem ściśle określającym granice swojej ekspresji. Gęste tekstury agresywnych, wżerających się w świadomość dźwięków tworzą kostropatą, pełną zadziorów monumentalna bryłę, z której artysta ciosa swoje drapieżne kompozycje. Słuchając nagrań firmowanych wizytówką Wilhelm Bras, oraz przyglądając się jego efektownym performansom nie przyszłoby mi do głowy, że tak intensywny dźwiękowy eksperyment, może przybrać formę taneczną.

Aby oswoić mariaż improwizowanej elektroniki o industrialnym ciężarze ze zwiewnością muzyki tanecznej Kulczyński powołał do życia projekt Laudbild. Nowy koncept, przyniósł ze sobą zmianę instrumentarium. Tym razem twórca chwilowo zrezygnował z użycia własnej konstrukcji zestawów, na rzecz dsi tempest - analogowej maszyny perkusyjnej, która w jego rękach wybrzmiewa donośnie i różnorodnie niczym glitchowa, retro-futurystyczna orkiestra.

Wydana dla Mik Musik kaseta "Prolekult" świetnie wpisuje się w profil labelu zarówno jeśli chodzi o brzmienie, dynamikę, jak i poczucie humoru, które zawsze było częścią tożsamości  tego wydawnictwa. Po surowych i dusznych nagraniach (RSS B0YS, Zamilskiej, Brasa, Wojtka Kucharczyka) Lautbild wtłacza podmuch świeżego powietrza w estetykę lo-fi techno. Brawurowo wzbogaca ją operując z niezwykłym rozmachem syntezatorowym orężem, z którego wyciska chyba cały bank brzmień. Producent z pewnością nie należy do minimalistów przykładając uwagę, aby jego utwory obfitowały kawalkadami przetaczających się dźwięków i erupcjami arpeggiów, zakomponowanych - pomimo dość kanciastego brzmienia - z niezwykłą kunsztownością i dbałością o szczegóły.

Kulczyński z biegłością przywołuje gatunkowe klisze muzyki klubowej electro, techno, house, disco opierając się jednocześnie banalizacji parkietowej estetyki. Projektem Lautbild z przymrużeniem oka nadaje swoim eksperymentom tanecznej formy. "Prolekult" to materiał niezmiernie przebojowy, podszyty groteską kostropatych melodyjek, rubasznego, barokowego rozmachu i figlarnej ornamentyki. To muzyczna ekspresja łącząca ze sobą kunsztowną budowę z brutalnym, glitchowym brzmieniem. Pomimo tego, że donośnie trzeszczy, zgrzyta i skwierczy ma w sobie lekkość uwodzącą do tańca.



LAUTBILD - "Prolekult"
2014, Mik Musik

środa, 24 września 2014

Kuchenne rewolucje / Sutari - "Wiano"

Wieki kulturowych uwarunkowań wskazywały miejsce kobiety jako strażniczki domowego ogniska, żony, matki, gospodyni. Do jej obowiązków przypisane zostały zajęcia związane z wychowywaniem dzieci, dbaniem o gospodarstwo i przygotowaniem posiłków. Dlatego też, pod nawałem czasu i utrwalaniem się ról społecznych kuchnia na stałe utożsamiona została z kobietą, stając się jej "królestwem"; żmudnym obowiązkiem i przeznaczeniem. Co się stanie jeśli z owego miejsca zdeterminowanego przez kulturę jako miejsce kobiety w świecie, uczynić świątynię sztuki i kuźnię awangardowych pomysłów? Dokonały tego dziewczyny z tria Sutari przygotowując właśnie w kuchni swoją debiutancką płytę "Wiano", która znakomicie wpisuje się w obchody roku Oskara Kolberga.

Sutari tworzą trzy artystki (Basia Songin, Kasia Kapela, Zosia Barańska) związane z Ośrodkiem Praktyk Teatralnych w Gardzienicach. Zadebiutowały na Festiwalu Folkowym Polskiego Radia „Nowa Tradycja" w 2012, zjednując sobie debiutanckim występem zachwyt jury i publiczności. Nazwa Sutari nawiązuje do litewskiego słowa sutarti (co znaczy zgadzać się, dostrajać) i jest zainspirowana tamtejszą tradycją śpiewów polifonicznych Sutartines, wpisanych na listę światowego dziedzictwa Unesco. W ten nieznany szerzej na polskich ziemiach sposób śpiewanej ekspresji, trio zaadaptowało melodie i teksty rodzimego, ludowego pochodzenia. Oberki, kujawiaki, tańce chodzone i weselne, z Kujaw, Łowicza, Lubelszczyzny, Radomszczyzny, czy z Wielkopolski zostały poddane twórczej reinterpretacji, ze znawstwem i poszanowaniem tradycji godnej etnologa, a jednocześnie w odważnej awangardowej formie godnej artysty.

Swoją muzykę określają mianem "kuchennej awangardy". Tarki, miksery elektryczne, kieliszki, butelki, deski kuchenne współtworzą akompaniament na równi z basami, skrzypcami, czy bębnem obręczowym. Sutari z kuchennej zastawy preparują dźwięki ulotne i sugestywne, kameralne i tajemnicze, niczym czarownice przygotowujące eliksir w kotle. W budowaniu zamyślonej lirycznej atmosfery dopomagają sobie rejestracjami terenowymi; szmerem deszczu, odgłosami zwierząt, szumem wiatru, czy pluskiem wody. Zrównoważone i zakomponowane ze smakiem elementy muzyki Sutari, czarują zmysłowością, omamiają hipnotycznym rytmem, uwodzą kobiecą subtelnością, a także znakomitą przejrzystością dźwięków i głosów. Niekiedy ta delikatność służy jako pretekst do zastosowania mocnego kontrastu w formie dynamicznych kulminacji; tanecznych, hałaśliwych i dzikich oberków, czy kujawiaków, które porażają tkwiącym w nich żywiołem, energią i pierwotnym, tanecznym transem ("Piję winko", "Jeleń", "Tranś")

W podobny sposób kontrastują ze sobą jasne i żywe wokalizy dziewcząt. Od wabiących, aksamitnych szeptów, aż po ekstatyczne piski, wrzaski. Najistotniejszym jednak z perspektywy płyty jak i całego projektu jest doświadczenie wielogłosowości. Wokale pieśniarek tworzące przepiękne polifonie, niezwykle płynnie współbrzmią ze sobą przeplatając się, dopełniając, zachodząc wzajemnie na siebie. Metaforą tej symbiozy niech będzie fotografia Piotra Spigiela pochodząca z sesji zdjęciowej dedykowanej płycie, na której trzy fryzury dziewcząt splatają się w jeden gruby warkocz.

Warstwa tekstową "Wiana" ma budowę klamrową. Rozpoczyna się i kończy w Noc Kupały; pełną magii i czarów najkrótszą noc w roku. Swoisty karnawał, pomieszanie porządków, czas zabaw, tańców, zalotów i puszczania wianków. Kanwą opowieści jest trudna miłość Janka i Maniuchny / Kasiuni obciążona wiszącym nad ich związkiem fatum. I tutaj artystki z Sutari posiłkując się osobiście wyselekcjonowanymi ludowymi tekstami, oraz własnymi tych tekstów wariacjami, ukazują postać kobiecej bohaterki z feministycznej perspektywy. Młodej, silnej, świadomej życiowo, próbującej buntować się swemu przeznaczeniu i uwikłaniu w społeczne i kulturowe role, targanej uczuciowymi sprzecznościami; namiętnością ("dla ciebie ja żyję dla ciebie umieram, dla ciebie jednego spokojności nie mam"), zazdrością ("złamał jego konik bom ja tego chciała, żeby żadna panna pociechy nie miała") i pogardą ("pies cię o to prosił, żebyś u mnie bywał"; "przeprosiłam kamień przeprosiłam wodę, a ciebie Jasieńku przeprosić nie mogę"; "krawatka na szyję wydatek niewielki, jak przyjdzie do panny myśli że pan wielki"). 

"Wiano" to na wskroś przemyślany debiut, mogący wyjść jedynie z ... kuchni doświadczonych artystek. Płyta olśniewa wszechstronnością autorek na każdym kroku realizacji, począwszy od polifonicznej koncepcji Sutartines i świadomej kwerendy ludowych tekstów, poprzez pełną kontrastów aranżację (kameralne impresje: "Kupalnocka", "Konik morski", "Niedźwiedź", jazzowe kulminacje: "Mazurek", "Kalina malina"), fuzję instrumentów dawnych, klasycznych i "codziennych", aż po użycie narracyjnej klamry i zainfekowanie tradycji ludowej myślą feministyczną. Tymi działaniami udaje się artystkom przede wszystkim stawić czoło dyskryminacji kobiet, tak silnie zakorzenionej w tradycji folkloru. Udaje się to dzięki odwróceniu kulturowego kontekstu kuchni, która w koncepcie zespołu staje się inkubatorem idei, fundamentem emancypacji, oraz orężem awangardy. Tej ideologicznej płaszczyźnie "Wiana" towarzyszy wspaniała muzyka. Momentami liryczna i zmysłowa innymi razy transowa, dzika, nieokiełznana. Często surowa, oszczędna i chropowata, zawsze piękna i oryginalna.




SUTARI - "Wiano"
2014, Sutari

niedziela, 21 września 2014

Egzamin dojrzałości / Ital - "Endgame"

Daniel Martin-McCormick dał się dotąd poznać jako niepokorny muzyczny anarchista, zatruwając klubowe parkiety awanturniczą wersją house. Nie bez przyczyny jego rozzuchwalonej interpretacji dancefloorowej konwencji przypięto etykietkę outsider house. Owa niefortunna próba nazwania muzyki LA Wampires, Sex Worker czy Itala, była kapitulacją wobec próby opisania postpunkowej energii, brudnego brzmienia, chaotycznej narracji, czy plątaniny dźwiękowych tekstur które Amerykanin zaadoptował w  taneczną narracje. Natrętne repetycje, najeżone dysonansami i hałasem widmowe kompozycje musiałyby być upiornym przeżyciem dla upajających się nieznośną lekkością bitu bywalców housowych klubów. Miejski, zadziorny charakter, muzyki McCormick'a, jej konfekcyjna dezynwoltura i brak przebojowych refrenów bliższy jest bowiem dla kompulsywnie łaknących nowych muzycznych doświadczeń hipsterów, niż dla korpoludków z weekendowych modnych klubów. Jakkolwiek szybko - dzięki swojej twórczej bezceremonialności - Ital stał się pupilkiem internetowych portali muzycznych, tak jego muzyka pozostawała zbyt nieokiełznana, aby zyskać status bycia trendy. Na tym tle najnowszy album Amerykanina, "Edgame" wydaje się być niezwykle konwencjonalny i jednolity, pozbawiony tego elementu buntu, który z brawurą rozbijał schematy muzyki tanecznej. 

Wiele o nowym albumie Itala mówi już sugestia zawarta w tytule. Wszystko wskazuje na to, że Martin-McCormick - świadomy wyeksploatowania stworzonej przez siebie estetyki - odważnym gestem wyeliminował ze swojej muzyki elementy anarchistyczne, zbliżając się tym samym do kontestowanej do tej pory konwencji. "Edgame" to już nie quasi houseowe hybrydy jakie prezentował w nagraniach dla Not Not Fun, czy tanecznego sublabelu 100% Silk, a mroczne, inteligentne techno, zainfekowane duchem lat 90tych. Tym razem możemy usłyszeć Itala nadającego na tych samych falach co znakomici reprezentanci ambitnego deep techno Blondes i Gardland, nagrywający dla nowojorskiego labelu Rvng Intl.

Nie można powiedzieć, że na "Edgame" Martin-McCormick całkowicie spokorniał, wciąż bowiem obecne są wyraziste, zgiełkliwe tekstury, czy cięte perkusjonalia. Producent ograniczył jednak swoje dekonstrukcyjne poszukiwania, oraz sabotowanie standardów, na rzecz chłodnego i pragmatycznego spojrzenia na muzykę taneczną. Pozwala upajać się soczystymi pomrukami basu, nieśmiałymi melodiami, a przede wszystkim transowością swoich utworów, które długo meandrują kwaśnymi akordami, nim osiągną niezwykle smakowite kulminacje. Tym razem to w owych kulminacjach odbywa się celebracja zgiełku, hałasu i acidowej dramaturgii. Z hałaśliwymi manifestacjami motoryki techno kontrastują z kolei wysmakowane, kameralne perełki, w których - to novum u Itala - możemy rozkoszować się precyzyjnością, detalem i czystością dźwięku (do tego mocno przyczynił się znakomity masteringowiec Rashad Becker). Przykładem niech będzie "Beacons" zaskakujący subtelnością ledwo słyszalnych faktur, niezwykle skupionym klimatem, czy użyciem wokalnych sampli z których producent wyławia smakowite mlaśnięcia i skrawki głosu. Na jego tle otwierający album "Hive Mind" (2012) singiel "Doesn't Matter" jawi się jak brutalna i tępa rąbanka z upiornie zapętloną tytułową frazą.

Apetycznie na "Edgame" odbijają się subtelne echa techno z początku lat 90tych. To przede wszystkim klimat rozwlekłych, oszczędnych kompozycji, z przelewającymi się atłasowymi plamami, bulgoczącą acidową magmą, wciągającą transową narracją, miękkim brzmieniem i głębokim, przestrzennym pogłosem pozwala doszukiwać się podobieństw do wczesnych nagrań Richiego Hawtina, czy LFO.

Daniel Martin-McCormick nagrywając swój najnowszy album postanowił okiełznać nieco swój twórczy temperament zamykając się w minimalistycznej formie. Co prawda w zdecydowanie bardziej konwencjonalnej, ale jednocześnie niezwykle konkretnej i przebojowej. Postanowił uczynić swą muzykę bardziej przejrzystą i komunikatywną, pozbywając się elementów zakłócających jej odbiór. Zrzuciwszy kilka warstw hałaśliwych tekstur, obnażył swój talent do budowania klimatu i nagrywania klubowych "hitów". Zyskał subtelność, i panowanie nad formą, utracił drapieżność i charyzmę. Każdy ze słuchaczy niech zadecyduje osobiście co dla niego bardziej istotne z w muzyce Amerykanina.

ITAL - "Endgame"
2014, Planet Mu

sobota, 20 września 2014

Z odzysku / Vessel - "Punish, honey"

Nie mam żadnych wątpliwości, że będzie to jeden z najciekawszych albumów nadchodzącej jesieni, a może i nawet całego roku. Oto pochodzący z bristolu Sebastian Gainsborough  w spektakularny sposób stawia czoło powszechnej cyfryzacji i nagrywa album z własnoręcznie stworzonych prymitywnych instrumentów, przy okazji zagłębiając się w tożsamość brytyjskiego brzmienia i reinterpretując jego klasyczne gatunki. 

Płytę "Punish, honey" otwiera iście hitchcockowskie trzęsienie ziemi, w którym Vessel urządza bezkompromisowy pokaz siły swojego dźwiękowego oręża. A trzeba przyznać, że jest ono na tyle nietuzinkowe, że bardziej pasowałby jako tworzywo, kowala artystycznego, czy młodego technika, niż jako narzędzia muzyka i producenta. Warstwy metalowych blach służących jako perkusja, fujary zaadaptowane z ram rowerowych, terkoczące szprychy, prymitywne gitary własnej konstrukcji i bliżej niezidentyfikowane zasoby złomowiska. Estetyka DIY, tak często kojarzona z brudem, noisem i brakiem selektywności tutaj zabiegami rejestracyjnymi i producenckimi została obdarzona zaskakująco klarownym brzmieniem. Zwłaszcza, stanowiące fundament płyty potężne, metaliczne uderzenia imponują swą brutalnością i siłą przebicia, której nie powstydziliby się The Haxan Cloak, czy Ben Frost. Zdecydowana rytmiczna struktura "Punish, honey" stanowi podporę dla dziwnych, kakofonicznych melodii, zfuzzowanych riffów, dysonansów, czy przesterów. Vessel jak na bristolczyka przystało nadaje kompozycjom trip hopowego sznytu, błyskotliwie flirtując przy tym z estetyką folkową, rockową, idmową, a przede wszystkim z industrialną.

Uprawiana na drugim albumie Gainsborougha kontestacja sterylnych, cyfrowych brzmień na rzecz organicznego grania i bezkompromisowego dźwiękowego żywiołu wydaje się aktem twórczego sprzeciwu skierowanym wobec homogenizacji muzyki w kulturze popularnej; jawnie inspirowanym manifestami i realizacjami brytyjskiej sceny industrialnej przełomu lat 70-80. W działanie to wyraźnie wpisuje się prymitywizm miejskiego folku uprawiany przez producenta przy pomocy swych pokracznych i "naiwnych" (w sensie art brut) instrumentów. Ów prymitywizm Brytyjczyka nie przeszkadza mu aby w sposób brawurowy, wykuwać z blachy estetyczne hybrydy i przekuwać je w karkołomne mutacje podane w industrialnym anturażu. Przykładem niech będzie folkowy "Euoi", indie rockowy, "kasabianowy" "Red sex", idmowy "DPM" shoegazeowy "Kin to Coal", czy trip hopowy "Drowned in Water and Light".

Sebastian Gainsborough mimo, że wpisuje się w panującą od kilku sezonów postindustrialną "modę", swą drugą płytą "Punish, honey" zachwyca na wielu płaszczyznach. Począwszy od koncepcji stworzenia oryginalnego brzmienia, w oparciu o własnoręcznie skonstruowane instrumenty, poprzez błyskotliwą aranżację, oraz muzyczną erudycję powalającą przy takim ciężarze brzmieniowym ze swobodą splatać ze sobą skrajne estetyki, aż po ambicje poszukiwania i tworzenia własnego unikalnego języka. Wynikiem jego udanego eksperymentu jest pełna rozmachu muzyczna krzyżówka wyekstrahowana w procesie estetycznego recyklingu. Na tle rzeszy współczesnych, nieakademickich producentów muzyki eksperymentalnej posługujących się głównie syntezatorami i softwarem Gainsborough jawi się niczym muzyczny innowator, którego realizacje dorównują jego śmiałym, twórczym ambicjom.



VESSEL - "Punish, honey"
2014, Tri Angle

piątek, 5 września 2014

Taniec na zgliszczach / Moiré - "Shelter"

Efekt moiré to optyczna interferencja dwóch nałożonych na siebie, podobnych strukturą i gęstością elementów graficznych, tworzących wspólnie złudzenie ruchu i głębi. Pod nazwą Moiré kryje się również anonimowy producent z Londynu, który właśnie zadebiutował albumem wydanym dla labelu Darrena J Cunninghama znanego szerzej jako Actress. Wpływ jednego z ważniejszych dekonstrukcjonistów muzyki elektronicznej na kreacje swojego podopiecznego jest nie do przeoczenia i bardzo widocznie funkcjonuje jako inspiracja dla autora "Shelter". Charakterystyczne actressowe deformacje muzycznej materii zostają tu ujęte w ramy parkietowej funkcjonalności, aby w sposób przystępny przemówić do słuchacza. Okazuje się bowiem, że tam gdzie Cunningham osiągnął kres swoich dekompozycyjnych eksperymentów, ocierając się wręcz o autoparodię ("Ghettoville"), tam Moiré na nowo przywraca do życia zniekształcone i wypatroszone estetyki.

"Shelter" to mieszanka house i techno ujęta w krzywym zwierciadle, w którym detale i główne elementy muzycznej układanki poddane zostają groteskowym manipulacjom, tworząc perwersyjny obraz, odpychający i fascynujący zarazem. Sygnatura Werkdiscs w postaci kostropatych sampli, szumiących teł, wynaturzonych dźwiękowych tekstur, industrialnych, chłodnych odgłosów, w zgrabny i lekki sposób zostaje wtłoczona w ultra taneczną formę, która momentami przypomina nagrania Octo Octa i innych reprezentantów współczesnego houseu reprezentujących label 100% Silk.

Faktem jest, że muzyka zaproponowana przez Moiré jest niezwykle prosta kompozycyjnie, a do jej nagrania wystarczyłaby jedynie przeciętna znajomość obsługi prostych trackerów z Fruity Loopsem na czele. Powtarzające się całe paterny, symetrycznie rozłożone sample, stopniowo dodawane i finalnie odejmowane, klasyczny podział 4/4 (być może z wyjątkiem otwierającego "Attitude" gdzie producent zwalnia taktowanie modyfikując tempo utworu), oraz refrenowe chwytliwe wokalizy to metody, które trudno nazwać wyszukanymi. Zakłócenie klasycznej houseowej struktury odbywa się jedynie w doborze zdeformowanych, chropowatych sampli, które wprowadzają niepokój w fabułę utworów, jak i w eksperymentowaniu z planami w jakich eksponowane są poszczególne elementy brzmienia, ze szczególnym naciskiem na akcentowanie wypiętrzonych hi-hatów i snare'ów (co jednak znów jest widocznym śladem postactressowych inspiracji). W drugich planach Moiré używa z kolei prostego zabiegu, często stosowanego w estetyce microhouse z lat 2000, gdzie tło zostaje oparte na długich, przeciągłych plamach zmieniających tonację o jeden ton wyżej, bądź niżej w przebiegu jednego paternu. Wiele wyrazu nadają płycie przebojowe wokale, oraz basowe chordy które chwytliwością odsyłają album bezpośrednio do kategorii tanecznej muzyki klubowej. Londyńczyk, ze świadomością unika natomiast prostych kulminacji, które skazywałyby jego muzykę na kompletnie sztampowe oddziaływanie. W udany sposób buduje napięcie, kusząc obietnicą odsuwanej w czasie satysfakcji. Przez ten zabieg nasza atencja zostaje niesłabnąco pobudzana.

Paradoksem "Shelter" jest to, że mało twórczy i niezbyt odkrywczy debiut Anglika wyjątkowo dobrze smakuje. Takie utwory jak "Dali House", "Elite / Hands On", "No Gravity", czy "Stars" to świetne połączenie przebojowości muzyki tanecznej z awangardowym podejściem do brzmienia. To album spod ciemnej gwiazdy, zbudowany ze zgliszczy pozostałych po Cunningham'owych dekonstrukcjach. Pulsujący i psychodeliczny, oszczędny i prosty, naładowany emocjami, oraz najeżony dancefloorowymi hitami.



Moiré - "Shelter"
2014, Werkdiscs